Jak dj nie powinien startować w turnieju MMA

   No dobra, przeczytałem jeszcze raz te swoje wypociny i na wstępie muszę tu zaznaczyć, że poniższy tekst nie jest żadnym tłumaczeniem się, czy wykręcaniem. Wszedłem do tej klatki świadomy co mnie czeka i w jakim stanie jestem i jak ktoś decyduje się walczyć to nie powinien mieć żadnych pretensji, że noga boli, że zimna mata, że śniadania nie zjadł. Nikogo to nie obchodzi, jak się zdecydowałem to jest to tylko moja sprawa w jakiej kondycji jestem. I sądzę, że moja historia jest na tyle dla mnie ciekawa, że i może Ciebie zainteresuje więc przedstawiam tekst o tym jak nie powinno się startować w turnieju MMA.
   Złożyło się tak szczęśliwie w moim życiu, że mogłem przez pewien czas w miarę systematycznie i jak dla mnie na wysokim poziomie trenować MMA. Mogłem wręcz dwa treningi dziennie robić i wszystko zmierzało ku temu, aby zrobić kolejny krok czyli wystartować w turnieju Amatorskiej Ligii MMA. Wszyscy koledzy z klubu już mieli za sobą starty i z sekcji emerytów i rencistów tylko ja zostałem. Najmądrzejszy teoretyk co o psychologii w sztukach walki wie wszystko. Trzeba było to zmienić. Obudził się kuguar.
   Na jakieś cztery tygodnie przed turniejem w Kielcach podjąłem decyzję, że biorę w nim udział i jadę. Trenowałem w sumie równolegle w dwóch trochę konkurujących klubach tj. w macierzystym Grappling Kraków i W Szkole Drwala, gdzie przychodziłem na sparingi, aby sprawdzić się z innymi przeciwnikami. Wszystko szło dobrze. Nie poruszam tu kwestii umiejętności, bo prawdziwi internetowi wojownicy jak ja nie patrzą na to. Liczy się serce i zapał do tego, aby pomalować pięści krwią wroga… Taaa… Wyznaczyłem sobie dwa cele, to jest zbicie 5 kilogramów, aby załapać się do kategorii 87 i zrobienie kondycji - co przy moim trybie życia, uwierz mi, jest wyzwaniem.
Pierwszy tzw. zonk pojawił się po ok. dwóch tygodniach intensywnych treningów i trzymania diety (oprócz weekendów, gdy jeździłem po Polsce i grałem imprezy).
   Więc raz na kilka lat łapie mnie przeziębienie, jakaś niemoc, grypa czy inna sraczka. I po kilkunastu dniach sportowego trybu życia pewnie organizm zwariował i się przeziębiłem. Gorączka, drgawki i łamanie w krzyżu - tu nawet gromnica w oknie nie pomagała. Ale dzielnie się nie poddawałem i z mniejszym zaangażowaniem, ale cały czas uczęszczałem na treningi. Pewnego dnia osłabiony organizm niezbyt sprawnie znosił okopywanie na zadaniówce z kick boxingu i przytrafiła mi się najgłupsza kontuzja. Kolega nawet nie mocno kopnął mnie w łokieć. Nic wielkiego się nie stało. Ale pomarańczka urosła, ból był, a zakres ruchów nie pozwalał ani ręki wyprostować, ani w pełni zgiąć. Hola, hola prawdziwy fighter - ja, który jest przyszłością polskiej szkoły mieszanych sztuk walki się nie poddaje więc z gorączką i jakąś taką niemrawą ręką dalej próbowałem coś tam ćwiczyć. Przypominało to już bardziej w moim wykonaniu zajęcia z gimnastyki korekcyjnej dla 2 klasy podstawówki niż profesjonalny trening, ale parłem do przodu. Kuguar nigdy się nie poddaje.
   Zbliżał się dzień turnieju i już wcześniej wymyśliłem sobie strategię na wagę. Nie ma sensu za bardzo zrzucać brzucha, bo umiejętności mam jakie mam i lepiej jednak mieć te kilka kilo więcej niż mniej, gdyby przyszło turlać się w parterze. Więc tak balansowałem sobie na granicy 87, a weekendowe wyjazdy, gdzie bez snu, grałem dyskoteki, jadłem fast foody i piłem browary wywindowały wagę na 91. Dzień przed ALMMĄ grałem w krakowskim klubie Frantic. Głodny. Nie jadłem nic od kilku godzin. Głodny. Skończyłem grać o trzeciej w nocy i około czwartej poszedłem spać. Głodny. Wstałem o 7 głodny. Ale szczęśliwy bo ważyłem 86!!!
   O 7:40 ruszyliśmy z kolegami do Kielc. Głodny. Próbowałem się jeszcze przespać w aucie, ale kuguar już na dobre otworzył swoje oczy i nie było szans, aby choć na sekundę zmrużyć oko. Emocje jak w podstawówce przy pierwszej wizycie w Ochotniczej Straży Pożarnej. Na czczo przystąpiłem do wagi. Wszystko ok. I tu zrobiłem największą głupotę. Głodny wysondowałem, że mam walczyć dopiero późnym popołudniem ok 15. Miałem więc sporo czasu. No to stwierdziłem, że przed konkretną robotą, trzeba się konkretnie nawpierdalać. Powodzenia. Zjadłem shoarmę w Sphinxie. Brawo Jarek. Taka dawka "zdrowego" jedzenia na pusty żołądek dokonała pierwszego tego dnia knock outu. Próbowałem spać, srać, pić wodę, nawet wyrzygać się nie mogłem. Brzuch bolał i wyglądał jak beczka, brakowało, żebym tylko piwem to popił. Tak więc przez kilka następnych godzin próbowałem to strawić leżąc i chcąc spać w aucie. I tak sobie leżałem i leżałem i nagle kolega dzwoni, że za pół godziny chyba walczę. Jakoś walki poszły szybciej, coś tam pozmieniali i kuguar musi zaraz być zwarty i gotowy.  No to ja z tym pełnym żołądkiem toczę się na rozgrzewkę. Czuje się najciężej i chcę zrobić tzw. przepalankę. Kolka. Kolega mnie tarczuję. Kolka. Koniec rozgrzewki wyjście do klatki. To jak to wyglądało to widzicie poniżej. Nie ma się co tłumaczyć, bo gdybym bym wyspany, świeży etc. to pewnie jedynie więcej co bym zrobił to może się żwawiej ruszał. Pierwsze kolano w ten napompowany bęben dostałem chyba w 31 sekundzie i od tamtej pory walczyłem głównie ze zwieraczami żeby nie osrać takiej ładnej klatki w takiej ładnej galerii. Reszta jaka jest widzicie. Najważniejsze, że po wszystkim mogłem spokojnie wziąć prysznic i pojechać do Rzeszowa, gdzie grałem na weselu. Ossss….


Komentarze

Anonimowy pisze…
hajs by ci sie bardziej zgadzal gdybys zamiast za spiewanie wziol sie pozadnie za pisanie.

przemysl jarku
cietydzwiek pisze…
patrząc tylko przez pryzmat zarobków to doradz proszę jak zmonetyzować słowo pisane tak aby przynosiło wymierne zyski.

Inna kwestia, że to moje "śpiewanie" to dlatego że po prostu tak chcę i nie chodzi tu o zarabianie milionów
Spartan Kraków pisze…
Faktycznie kwestię "robienia wagi" i regeneracji po ważeniu można było lepiej rozegrać, ale i tak gratulacje, że podjąłeś rękawice i przewalczyłeś do końca.

A tak przy okazji, to gdybyś chciał popracować trochę nad zapasami, to zapraszam do mojego klubu "Spartan". Mamy kameralną grupę, gdzie uczymy zapasów od początku, poziom początkujący.
Anonimowy pisze…
oczywiscie, ze robisz co chcesz i popieram to.jestem twoim fanem od bitaminki i tak juz pozostanie nawet do najglupszego kawalka jaki ci przyjdzie do glowy.

mi chodzi o to, ze piszesz lepiej niz spiewasz czy scratchujesz(co nie twierdze, ze zle robisz).masz talent w przenoszeniu odbiorcy w zaczarowany swiat analu, harcore'u i szalenstwa z szarej codziennosci.

co do zarobkow to napewno sie da.
sprzedaz ksiazek pomimo rosnacego zainteresowania multimediami oraz innymi zabijaczami czasu jest bardzo wysoka.w polsce brakuje tez ksiazek zwiazanych z muzyka, pisanych przez muzykow, a szczegolnie pisanych przez hip-hopowcow.hip hop pomalu staje sie muzyka sluchana przez wszystkie warstwy wiekowe i spoleczne, totez wprowadzanie nowych produktow w nowych ciekawych formach jest jak najbardziej na miejscu.

cietydzwiek pisze…
1. jak tylko noga po kontuzji dojdzie do siebie to wybiore się na zapasy

2. wiesz książka to duże wyzwanie, kiedyś pod namową właśnie takich komentarzy sprawdzałem jak to się odbywa i wychodzi na to, że jedyną szansą to jest aby znalazł mnie ktoś kto będzie chciał wydać. Ja będę się odbijać od drzwi, takich jak ja jest setki... To po prostu musi chcieć ktoś wydać, a sama książka - chociaż nie wiem w jakiej postaci będzie to powoli powstaje... Pozdrawiam

Popularne posty z tego bloga

Lista utworów do ZAiKS i STOART

DJ/Animator podczas wydarzenia sportowego.

Freestyle. Reż. Maciej Bochniak, scen. Maciej Bochniak, Sławomir Shuty